Tag Archives: vuko

Pan Lodowego Ogrodu – Jarosław Grzędowicz

Biorę do ręki opasłe tomiszcze, ponad pół tysiąca stron. Ładnie, estetycznie wydane. Z tego co słyszałam wcześniej spodziewam się dark fantasy. Hmm, coś jest nie tak. Głównego bohatera wsadzają do kapsuły, potem ląduje on na planecie pogrążonej w mrokach średniowiecza, więc musi pozbyć się wszelkich śladów swego niezwykłego przybycia. Zresztą, kapsuła na niewiele mu się tutaj zda: w końcu na Midgaardzie zawodzi wszelka elektronika. Fantasy? S-f raczej, myślę sobie.

Główny bohater aktywuje cyfrala (s-f) i tu spotyka mnie kolejna niespodzianka. Do tej pory pierwszoosobowa narracja zmienia się w trzecioosobową. Vuko Drakkainen, ma za zadanie odnaleźć grupę ziemskich badaczy, którzy od dwóch lat nie dają znaku życia, i nie rzucać się w oczy. Trochę to trudne z polsko-fińsko-chorwackim pochodzeniem i takim życiorysem. Ale stara się jak może. Został świetnie przygotowany na nową rzeczywistość, zna miejscowe języki i obyczaje, wie, że na Midgaard magia nie jest niczym dziwnym. A jednak czasem jest mu ciężko pozostać neutralnym.

Przy okazji rozdziału czwartego kolejna niespodzianka: nowy narrator pierwszoosobowy. Nastolatek, spadkobierca Tygrysiego Tronu, wraz z braćmi uczący się, jak być dobrym władcą. Od tej pory naprzemiennie poznaję losy Drakkainena i nastoletniego tohimona.

Midgaard się Grzędowiczowi udał. Świat jest na tyle wiarygodny, że aż znajomy. No może za wyjątkiem zimnej mgły, z którą są nierozerwalnie zerwane postacie rodem z jakiegoś horroru lub obrazów Boscha (hmm, czyli dark fantasy?).

Jeśli powyższego byłoby mi nadal mało, żebym mogła powiedzieć, że jest to kawał świetnej fantastyki (w gatunki dalej bawić się nie zamierzam, bo trochę tego sporo by wyszło), to na dokładkę dodam, że zarówno Vuko, jak i nasz nastoletni Tygrys są obdarzeni ludzkimi emocjami, potrafią cierpieć, dopadają ich wyrzuty sumienia, pożądanie, Vuko ma napady gniewu godne choleryka…

Zajdel. Nautilius. Sfinks. Śląkfa. Zasłużenie? Hell, yeah! (A co, ja też się, wzorem Drakkainena w poliglotkę zabawię). A teraz posłucham sobie „dwudziestowiecznej kantyczki”, żeby mnie przypadkiem zimna mgła nie dopadła i wezmę się za drugi tom.

Macie jeszcze wątpliwości, czy warto przeczytać „Pana Lodowego Ogrodu”? Nie? Tak też myślałam 🙂